Kiedy pojawił się pomysł aby kolejny Zlot WGO odbył się w Bieszczadach, bardzo się
ucieszyłem, bo nigdy tam nie byłem. Zawsze kiedy słyszałem tę nazwę, kojarzyła mi się
z Soliną i Połoninami. Takie tam wyobrażenia, a to z jakiejś lektury, a to z filmów. Oczywiście
trudno tu nie wymienić znanej piosenki Wojciecha Gąsowskiego, „Zielone wzgórza nad Soliną”.
Już w czasie podroży, Maria z Wielkopolskiej Drużyny zadbała o wprowadzenie nas we właściwy
nastrój, odtwarzając z telefonu właśnie ten utwór. Ocho, pomyślałem, jesteśmy blisko. Do celu
w Zwierzyniu pozostało jakieś 80 kilometrów.
Nigdy nie wyzbyłem się tego dziecięcego podekscytowania, towarzyszącego mi zawsze, kiedy
podróżowałem w nowe miejsca, więc i tym razem, może nawet nieco ryzykując
bezpieczeństwo jazdy, podziwiałem piękne krajobrazy, jakie mijały za szybami samochodu.
Widać, nie jest tak źle z moimi umiejętnościami kierowcy, bo szczęśliwie dotarliśmy na miejsce.
Co tam będę ukrywał. Miałem nadzieję i wszyscy w samochodzie też, że wkrótce zobaczymy
białe bluzy z Wilkiem i ten widok wynagrodzi nam trudy ośmiogodzinnej podróży, przerywanej
tylko na łyk dobrej kawy. To kojące, ujrzeć przyjazne osoby i uśmiechy na ich twarzach.
W chwilach naszych wilczych powitań pojawia się On, Duch Zlotu, i nie opuszcza nas do samego
końca, a tak naprawdę, jest naszym wiernym Przyjacielem, także w codziennych zmaganiach
z niełatwą polską rzeczywistością, a ostatnio też watahową. O tym nieco później.
Spojrzenia, kilka słów na przywitanie, całusy i solidne przybicie piąchy. Potem już tylko zwykłe
rzeczy, pokoje, rozliczenia i mimowolne spoglądanie w stronę stołówki. Tam zapewne już
przygotowali dla nas zasłużony obiad. Usiedliśmy pod dachem, gdzie centralne miejsce
zajmowało ognisko, jeszcze zimne, jeszcze oczekujące na to, co wieczorem się na pewno
wydarzy, a w czym Wataha jest mistrzem, czyli biesiadę. I tak właśnie podczas obiadu, kiedy ze
smakiem zajadaliśmy smaczne danie poprzedzone rosołem, już myślami byliśmy gdzieś
w trakcie wieczornej sielanki. Cierpliwości Wilki.
Harmonogram Zlotu przewidywał musztrę i ćwiczenia. Jakoś tak wyszło, jakoś wszyscy to czuli
i stało się samo, że wybraliśmy wycieczkę nad Solinę. Jak się potem okazało, bardzo
potrzebowaliśmy takiego spontanicznego luzu. Po wydarzeniach ostatnich dni było to
normalne i przyjęte przez wszystkich z zadowoleniem. Zatrzymajmy się przez chwilę nad tym,
co bardzo poraniło nasze poczucie jedności. Na watahowym czacie zadawałem trudne pytanie,
czy to wszystko o czym wielokrotnie pisałem, o naszych wartościach, zasadach
i motywacjach do działania dla Polski, to były tylko moje wyobrażenia czy rzeczywistość? Teraz,
po kilku już tygodniach, z odwagą napiszę, że to rzeczywistość. Ona co prawda przerosła
niektórych, którzy się z nami rozstali, ale zdaje się, że te odejścia tylko potwierdziły
niewzruszalność wartości, które wyznajemy.
Swego czasu byłem zaangażowany w pewien projekt, którego podstawą powodzenia była
współpraca między ludźmi. Zależność była taka, że jeśli znalazłeś i pomogłeś w odniesieniu
sukcesu jakiejś grupie osób, to wówczas twój sukces był oczywisty i duży. W tym właśnie
niestety tkwiła pułapka, ponieważ dla większości przeciętnych ludzi, zasada wydawała się
absurdem. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że w tych środowiskach, które zdecydowały
się tworzyć te zależności, bardzo często dochodziło do zwykłych międzyludzkich konfliktów.
Mówiło się wtedy, że ktoś wrzucił granat.
Czy nie macie wrażenia, że właśnie teraz byliśmy i jesteśmy świadkami takiej sytuacji? Ktoś nam
wrzucił granat, który eksplodował i ranił sporą grupę ludzi. Po jednym z naszych Zlotów,
w tekście który ośmieliłem się napisać, powołałem do „życia” Ducha Zlotu. Często bardzo
poufale,zwracam się do Niego jako strażnika wartości i zasad. Ta niewidoczna, choć bliska nam
postać, pojawia się kiedy jest harmonia. Ma niestety pewną zasadniczą wadę, ponieważ nie
ostrzega, kiedy jest coś nie tak. A może to nie wada? Może właśnie tak być powinno, że On
pojawia się wtedy, kiedy wśród nas wszystko działa jak w zegarku, a kiedy jest źle to nie
zauważamy jego nieobecności? Łatwo by było obwinić wtedy niewidzialnego, zamiast szukać
i rozwiązywać problemy. Chyba tak właśnie było przez jakiś czas.
Niesamowite widoki i sprzyjająca im piękna pogoda, były nagrodą za trudy podróży, za
niespokojne myśli od których zapewne nikt nie był wolny, tak przed, jak i po przyjeździe do
Zwierzynia. Natura zawsze robi swoje i wyzwala pokłady energii. Obserwowaliśmy siebie
nawzajem i obserwowali nas ludzie na zaporze nad Soliną. Nasza magia, podkreślana białymi
strojami, przyciągała przechodniów. Podchodzili do nas z pytaniami, na które z pełną swobodą
odpowiadaliśmy. Sam miałem taką okazję i byłem zdziwiony, z jaką łatwością opowiadałem
o nas i jak miłym było patrzenie na reakcję rozmówców. Czy to czasem nie jest tak, że zwykli
ludzie, o ile są otwarci, pragną jasnego przekazu, oznak patriotyzmu niewymuszonego
polityczną poprawnością? My to mamy i obyśmy jak najszybciej nauczyli się to cenić. I w takich
nastrojach wracaliśmy do Zwierzynia. Czas był zmierzchający, więc myśli na chwilę oderwane
przez wspaniałą wycieczkę, wróciły do wilczej biesiady.
Ognisko już płonęło kiedy wysiadaliśmy z samochodów. Iskierki błyskały nie tylko w jego
bliskości, ale odbijały się także w naszych oczach. Dosłownie za moment, stół zaczął
przypominać widok z uczty podczas wizyty polskich rycerzy na zamku w filmie „Krzyżacy”,
z tym, że nasz był widocznie bogatszy. Czego tu nie było? Kiełbasy najróżniejsze, słynne boczki
i sałatki takie, że decyzja o tym którą skosztować, była naprawdę trudna. Chleby własnego
wypieku i skojarzone z nimi smalce z mięsem, jabłkami i czym tam jeszcze. Pomidory, ogórki
surowe i kiszone, grzyby, papryka. Ach, przestanę już o tym, bo ślinka cieknie i trudno to
opanować.
Nawet jeśli ktoś powie, że to obżarstwo i folgowanie sobie bez umiaru w jedzeniu i piciu, to nie
zmieni faktu, że najważniejsze były rozmowy i towarzysząca im atmosfera. Nie wiem czy się
rozglądaliście i szukaliście naszego Przyjaciela, naszego dobrego Ducha. Może nie, bo
rarytasów mogących rozproszyć zmysły, było na stole takie bogactwo, że jesteście
usprawiedliwieni. Jego zresztą wcale nie trzeba widzieć. Wystarczy, że Go czujemy, a tego
akurat jestem pewien. Przypomnijcie sobie chwile, kiedy zza stołów przenieśliśmy się wokół
ogniska i zaczęliśmy normalnie rozmawiać. Nic nie zastąpi takich dyskusji, w których każdy
swobodnie wyraża swoje myśli, rozterki, obawy i pomysły na działanie. Wpatrzeni
w płomienie ognia, snuliśmy plany, widzieliśmy oczami wyobraźni nasze zaangażowanie
w przyszłe działania. Przed nami wszakże wybory 2023 i samorządowe w 2024 roku. Przed nami
wydarzenia, których Wataha Głosu Obywatelskiego nigdy nie odpuszcza, a których nie muszę
tu wymieniać.
Jak zawsze przy takich okazjach, Andrzej widocznie rozgrzany bliskością ogniska, poruszył
w swoim stylu najważniejsze tematy, rozpalające Watahę w ostatnich dniach. Dla mnie
najważniejszy przekaz wybrzmiał jasno i klarownie. Powodem, dla którego jesteśmy wszyscy
tak bardzo zaangażowani jest Polska, taka, jaką nosimy w sercach, z jaką przyszliśmy do Watahy
i jaka się dalej ukształtowała. Nie zapominajmy, że podnoszenie świadomości historycznej
i patriotycznej, to jedno z naszych podstawowych działań, z którym idziemy nie tylko na
zewnątrz, ale także w stosunku do nas samych.
Poszedłem spać krótko po północy. Dawno tak dobrze nie spałem, jak tu w Bieszczadach.
Obudziłem się dość wcześnie, bo o 6:30 i pamiętając o planie na niedzielny poranek, wstałem
by za kilkanaście minut być gotowym, aby przemierzyć prawie trzy kilometry do kościoła
w Myczkowcach. To tam zamówiliśmy mszę w intencji Zbyszka Modrzejewskiego i widocznie
Nasz Przyjaciel, Stary Basior, czuwał nad Nami z góry, bo sprawił, że burza i solidny deszcz
ominęły nas w trakcie marszu, zarówno do kościoła jak i w drodze powrotnej. Patrząc za okna
podczas mszy, byliśmy wdzięczni za tę opiekę, ponieważ deszcz przerodził się w wielką ulewę
i kilka razy mocno zagrzmiało.
Obserwowanie wrażenia, jakie wywołuje u ludzi widok licznej, jednolicie ubranej na biało
grupy, jest niezwykle miłym przeżyciem. Jednak to, co spotkało nas po mszy, było wielkim
zaskoczeniem. Zainteresowanie lokalnej społeczności było widoczne i mocno podbudowujące
naszą motywację. Mieliśmy szczęście, że wśród osób zainteresowanych naszą grupą, był
przewodnik po Ogrodzie Biblijnym, jak się okazało, miejscowej atrakcji turystycznej.
Otrzymaliśmy propozycję aby odwiedzić ten Ogród, z czego oczywiście skrzętnie
skorzystaliśmy. To było naprawdę niezwykłe, widzieć zarówno to dzieło projektowe jak
i niesamowite zaangażowanie wspaniałego człowieka, który opowiadał nam piękne biblijne
historie, gdzie głównymi bohaterami oprócz postaci nam znanych, były rośliny. Przytoczę
w tym miejscu motto, które wita zwiedzających, a jest umieszczone na kamiennych,
rozłożonych kartach książki: „Do Pana należy Ziemia i wszystko co ją napełnia”. Czyż przez to
właśnie, my ludzie, nie mamy prawa do rozporządzania tym dziełem wedle woli Stwórcy
i wedle naszej wolnej woli, skoro ją od Niego otrzymaliśmy? Tego właśnie prawa, które
każdemu jest przynależne z chwilą urodzenia, musimy strzec przed tymi, którzy uznali, że mogą
je nam odebrać. Otóż nie mogą i nigdy nie wolno się na to zgodzić. To właśnie jest sedno
naszych starań o wolność i prawo do życia wedle odwiecznych zasad. Któż by się spodziewał,
że idąc na tę mszę spotkamy niezwykłego człowieka, który ze łzami w oczach będzie pięknie
snuł biblijną opowieść, jakby nie wierząc, że są jeszcze w Polsce ludzie, dla których patriotyzm,
tożsamość narodowa i rodzina, są wartościami o które są gotowi walczyć. Niektórym z nas,
łezka także zakręciła się w oku. To dziś rzadkość, widzieć takie uduchowienie i niekłamaną
wdzięczność.
Powrót do Zwierzynia byłby dokładnie taki jak marsz do kościoła, gdyby nie nagły zwrot akcji
i pomysł aby skrócić sobie drogę. Z początku było asfaltowo, za chwilę pojawiła się ścieżka,
wiodąca w widoczne z oddali chaszcze. Spodziewaliśmy się rzeczki i przynajmniej jakiejś kładki.
Niestety okazało się, że suchą nogą dalej nie przejdziemy. Szybka decyzja, do której najbardziej
motywowała Basia_Libra i już staliśmy na bosaka jak hobbici, myśląc o tym czy woda jest
bardzo zimna. Była lodowata. Po pokonaniu rzeczki nikt już butów nie zakładał i do ośrodka,
do którego był jeszcze jakiś kilometr, doszliśmy boso. Chyba udzieliła nam się biblijna opowieść.
Spojrzenia tych, którzy byli już na miejscu, były bezcenne. Oczywiście poszły w ruch telefony
komórkowe i aparaty fotograficzne, aby uwiecznić ten niezwykły widok.
Wataha, prawie w komplecie, siedziała już pod dachem i trwały przygotowania do luźnych
zajęć. Mnie osobiście i dla Irka z Warszawy pozostało do wykonania coś, na co umówiliśmy się
na discordowym czacie. W tym celu przywiozłem w Bieszczady meczową koszulkę Lecha
Poznań a Irek meczową koszulką Legii Warszawa. Ku zdumieniu jednych i przy aplauzie drugich,
doszło do symbolicznego pojednania między kibicami tych dwóch Drużyn piłkarskiej
Ekstraklasy. Pojednanie zostało uwiecznione fotografią i uzgodniliśmy przy tym, że nie trafi ona
do mediów społecznościowych z powodów wiadomych.
I tak, pośród śmiechów, rozmów i zabaw, wśród których było między innymi strzelanie z łuku,
Zlot dobiegał końca. Jego zwieńczeniem był pyszny obiad. Spoglądaliśmy wszyscy na siebie
z nadzieją, że może to jeszcze nie ten moment, że jeszcze chwilka, jeszcze minuta. Pogoda
sprzyjała nam przez cały czas pobytu. Nie mam wątpliwości, że była to sprawka Starego
Basiora. On też raczej zadbał o to, by nasze rozmowy i emocje sprawiły, że wrócimy do domu
z naładowanymi bateriami. I jestem też pewien, że mocno współpracował z Duchem Zlotu.
Wyjeżdżając z ośrodka widziałem Go, jak z zatroskaną miną pobłażliwie ale stanowczo, jak
Ojciec, pogroził karcąco. Dawał do zrozumienia, aby wartości i ideały dla których jesteśmy
w WGO, zwyciężały zawsze kiedy wątpliwości i rozterki, będące rzeczą ludzką, dopadają nas
znienacka.
Z Dziewczynami z Wielkopolskiej Drużyny WGO mieliśmy do pokonania 730 kilometrów. Sporo
myślałem po drodze o tym, co jeszcze przed chwilą było udziałem Nas Wszystkich. Zanim
dotarliśmy na autostradę A4 i zanim urządziliśmy sobie karaoke, nabrałem pewności, że ten
Zlot był konieczny i przełomowy. Piszę te słowa w momencie, kiedy dzieją się kolejne dziwne
rzeczy. Od Nas zależy czy wzmocnią Watahę.
Zacytuję na koniec Stanisława Witkiewicza: „Mieć odwagę i wolę bycia sobą – nie być miękkim
w rzeczach zasadniczych, a bez oporu w drobiazgach – jest jedną z mądrości życia”.
Eugeniusz Nowak WGO